Andrzej Szal: Jako było na początku
Wykorzystując letnią przerwę w rozgrywkach w kolejne niedziele zaprezentujemy spisane wspomnienia ludzi, którzy tworzyli historię naszego Klubu.
28-06-2009 16:01
Na początek swoimi refleksjami dzieli się człowiek związny z Rekordem od początków jego istnienia - Andrzej Szal. Wspomnienia spisał Jan Picheta. Z „Szarakami” na asfalcie Na początku lat 90. minionego wieku nie było rozgrywek futsalu. Grywaliśmy na asfalcie albo na trawie. Ja grywałem w drużynie o nazwie Lipnik razem z Jackiem Śleziakiem, Jacusiem Zwardoniem, Piotrkiem Caputą, moim bratem Zbyszkiem Szalem w bramce. W naszej dzielnicy, bliżej miasta, był jeszcze drugi zespół pod nazwą Polanka, w której grali m. in. bracia Piotr i Adam Piechówkowie. Toczyliśmy boje z innymi osiedlami i dzielnicami - Złotymi Łanami czy Centrum, czyli „Szarakami”. Funkcjonował wtedy taki mit, że z „Szarakami”, a więc drużyną Andrzeja Zająca, jest bardzo trudno wygrać. Lipniczanie łączą siły Już nie pamiętam, kto, ale prawdopodobnie animatorzy sportu z BBOSiR lub BOZPN wymyślili w Bielsku-Białej pięć turniejów między zespołami dzielnicowymi w hali Budowlanych. Ich zwycięzcy mieli zagrać w tworzącej się wówczas ogólnopolskiej lidze halowej piłki nożnej. Triumfator turnieju otrzymywał chyba piętnaście punktów, drugi dziesięć, a trzeci pięć. Już dokładnie nie pamiętam. Potentatami były w naszym mieście zespoły Lipnika i Polanki, Bedesu (grali tam m. in. Krzysiek Koziarski, Marek Ryczan i Mirek Harężlak), Maxów i „Szaraków”. Przed turniejem dwa zespoły z dzielnicy Lipnik, a więc Lipnik i Polanka, połączyły siły i wystąpiły jako jedna drużyna. W ten sposób zawiązało się Beskidzkie Towarzystwo Sportowe Lipnik. W Polance przodował wtedy Piotrek Piechówka. U nas takiego lidera nie było, ale byliśmy znakomicie zgrani. Turnieje wyglądały, jakby były sterowane. Zawsze graliśmy w finale z „Szarakami”. Kiedy wychodziliśmy w grupie z pierwszego miejsca, wygrywaliśmy półfinały i w finale graliśmy z „Szarakami”. Kiedy w ostatnim turnieju przegraliśmy z Maxami 0:1, wyszliśmy z drugiego miejsca do półfinałów. Wtedy oni też zdobyli drugie miejsce i w finale oba zespoły znów się spotkały. Wszyscy wtedy mówili, że rozgrywki są… sterowane. Spośród pięciu turniejów wygraliśmy bodajże cztery. Otrzymaliśmy więc prawo gry w ogólnopolskiej lidze piłki halowej pięcioosobowej. „Trup” na drodze Klub „rozkręcał” Piotrek Piechówka. Miał wtedy taką starą, zdezelowaną, zieloną „nyskę”, którą jeździliśmy na treningi i na mecze po całej Polsce, np. do Kielc, Łodzi czy Gniezna. Wyjazdy były okrutnie dalekie i męczące. Do Gniezna jechaliśmy „nyską” osiem godzin w jedną stronę. Nigdy nie jeździliśmy na noc. Zawsze z rana, bo ludzie pracowali. Było świetnie, bo poznawało się nowych ludzi, nowe hale sportowe, ale teraz w taką podróż w życiu bym nie jechał… Człowiek teraz jedzie dwie godziny i się już nuży, i to jakimi autami!? Grzegorz Więzik już chciał wysiadać w połowie drogi. Mówił, że to jest niemożliwe, że idzie na pociąg i wraca… To nieprawdopodobne, żeby taki kawał drogi jechać takim „trupem”. Wiesiek Wawrzuta też jechał z nami i strasznie zmarzł, biedak. Wygrać na obcym boisku Na początku grało się dwa razy 20 minut niezatrzymywanego czasu! Potem była godzina przerwy i drugi mecz! Teraz byłoby to nie do pomyślenia. Przeważnie bywało tak, że jeden mecz się wygrywało, a w drugim traciło punkty. Do rzadkości należało wygranie dwóch spotkań. Ewenementem było wywiezienie czterech punktów (za zwycięstwo zdobywało się wówczas tylko dwa punkty) z obcego boiska. Pamiętam, że świetny wtedy był Suw-Tor Łódź, w którym grali Andrzej Antos (obecny trener mistrzów Polski - Hurtapu Łęczyca) i Krzysztof Kuchciak (trener Grembacha Zgierz). Pojechaliśmy tam i oba mecze zakończyły się wynikiem 2:2. To były nieprawdopodobne wyniki, bo wszystkich u siebie „lali”, a wygrać nie było szans. Staliśmy więc początkowo nieźle. Sami swoi W Gliwicach był zespół, w którym występował m. in. król strzelców ekstraklasy Andrzej Filosek. Grali znakomicie. Byli zdecydowanym faworytem. Pojechaliśmy tam i wygrali 8:5! Nieprawdopodobna sprawa. W drugim meczu wygrywaliśmy 3:1. Byli już prawie na łopatkach. Sędziowie podyktowali jednak przeciwko nam dwa rzuty karne i zrobiło się 3:3. Przegraliśmy wtedy 3:5. Człowiek nie wiedział jednak, że arbitrzy ze Śląska znali się doskonale z zawodnikami przeciwników. Grali ze sobą przez wiele lat… Przyjeżdżaliśmy na Śląsk, a sędziowie witali się wylewnie ze wszystkimi rywalami. Gdy sędziował arbiter o imieniu Paweł, byliśmy w szoku. On wprost nam powiedział. - Panowie, gdy będę was znał tak długo jak ich, też wam podam rękę… Już nam dał do zrozumienia, że nie mamy szans. Stały fragment gry Największym sukcesem było wicemistrzostwo Polski. System rozgrywek był taki, że trzeba było zająć co najmniej czwarte miejsce w rozgrywkach ligowych i potem grać w półfinale i finale. Wygraliśmy z Jaworznem bodaj 3:2 i trafiliśmy w finale na PA Nova. U siebie przegraliśmy 1:3 w hali BKS Stal przy ul. Rychlińskiego przy pełnej widowni. Strzeliłem wtedy samobójczego gola. Radosław Grądowski uderzył piłkę wzdłuż linii bramkowej. Nasz bramkarz Mariusz Sułkowski klęknął i już miał piłkę w rękach, a ja chciałem ją wybić. „Przełamało” mi nogę i piłka wpadła do bramki. Długo mi potem ten gol wypominano. Boże, jakie to były czasy. Wystarczyło opracować, tak jak Nova, jeden (!) stały fragment gry i było się mistrzem Polski. Wiedzieliśmy, co zrobią, ale mimo to często nam strzelali gola. Takie „zdziczałe” były jeszcze wtedy drużyny. Grało się zresztą „na hura”. Inne zespoły grały jednak co roku coraz lepiej. Wzmacniały się zawodnikami z dużej piłki, coraz lepszymi trenerami. Inna rzecz, że sędziowie nas kręcili. Wiele było takich drużyn, które miały znajomych sędziów, nie tylko PA Nova. Kiedyś pojechaliśmy do Chojnic, to z uśmiechem na ustach wszyscy zawodnicy i działacze mówili nam, że nie mamy z nimi żadnych szans. Wygrywaliśmy jednak 1:0. Wtedy wpadł człowiek, którego nazywaliśmy "Krzyżakiem", rzucił wielki łańcuch na biurko i powiedział: - Panowie, albo to wygramy, albo stąd nie wyjedziecie. W kaburze nosił pistolet! Przegraliśmy 1:4. W drugiej połowie nie zrobiliśmy „sztycha”. Co prawda strzeliliśmy wtedy na 2:0, ale sędzia gola nie uznał, bo rywalom zrobiłoby się już… ciepło. Pamiętne mecze Bardzo przeżyliśmy spadek do drugiej ligi. Graliśmy w Jaworznie z zespołem o nazwie Mistreated. Tego nie wymyśliłby najlepszy scenarzysta. Wygrywamy 3: 2, a rywalom wystarczał do utrzymania remis. Nie potrafili jednak nic zrobić. Broniliśmy się świetnie. W końcówce gospodarze wpuścili jednak na boisko zawodnika, który wcześniej nie grał ani sekundy. Najwidoczniej był słaby. Oddał strzał z połowy boiska. „Strzał” to za dużo powiedziane… Piłka odbiła się od kogoś, zmieniła kierunek i lekko tocząc wpadła do bramki. Tego się nie da zapomnieć. Temu piłkarzowi wystawili chyba pomnik w Jaworznie. Nie umiał grać, a oddał jeden strzał w życiu i załatwił nas. Pół na pół W barażach o utrzymanie przegraliśmy w Brzegu Dolnym. Pojechaliśmy tam na noc w sobotę, a rewanż mieliśmy zagrać u siebie rano w niedzielę! Piotrek Piechówka wiedział, że w niedzielę gram mecz w Kozach, bo obiecałem. Prosiłem go, żeby rewanż przesunął, żebyśmy grali po południu, ale Piotrek wymyślił, że zagramy rano, bo będą musieli jechać całą noc. My jednak też musieliśmy jechać całą noc! Nie tylko dla nich było źle, dla nas również. Powiedziałem Piotrowi, że jeśli źle wyjdziemy w pierwszym meczu, to połówkę zagram, a potem pojadę na połówkę na mecz Orła Kozy, który w tym samym czasie grał na dużym boisku. Piotr nie przyjmował tej myśli. Żył w innym świecie. W rewanżu prowadziliśmy do przerwy 4:0 i wynik ten dawał nam utrzymanie w ekstraklasie. Po przerwie, już beze mnie goście zdobyli jednak trzy gole, przegrali 3:5 i… utrzymali się naszym kosztem w ekstraklasie. Taką miałem umowę z Kozami. Mówiłem wszystkim o niej dużo wcześniej. A wariata z siebie nie zwykłem robić… Prezes Janusz Szymura był jednak zdziwiony, bo mu Piotrek nic nie powtórzył. Cała wina spadła na mnie! Nerwówka zamiast dwucyfrówki Supermecze rozegraliśmy z Miedzią Legnica. Bronił u nich Paweł Primel, grał Stanisław Kwiatkowski. Świetna drużyna, ale w Bielsku-Białej nigdy punktu nie zdobyli. W jednym z meczów prowadziliśmy aż 7:1. Pamiętam, że Piotrek Pawełek wszedł do szatni i powiedział: - Panowie. Dwucyfrówka! Z czasem zrobiło się jednak tylko 7:5. Strzeliłem na 8:5, ale oni doszli nas na 8:7! W ostatniej minucie jeden z rywali był w sytuacji sam na sam z bramkarzem i strzelił w słupek. Wygraliśmy… Były to dwie różne połowy; dwa różne mecze. Pomyłka w telegazecie Pamiętny mecz rozegraliśmy w sezonie 2003/04 z Clearexem w Chorzowie, zwyciężając 4:3. Broniliśmy się wtedy wspaniale, choć przegrywaliśmy 0:1. To było najlepsze moje spotkanie w życiu. Zdobyłem trzy gole. Najpierw jednak gola strzelił nam superzawodnik, lewonożny Wojciech Pięta, sprowadzony z Gdyni. Później „wyszliśmy” z kontrą dwóch na jednego. Było 1:1. Potem założyłem „siatkę” bramkarzowi (bodaj Tomaszowi Ulfikowi) i strzeliłem na 2:1. Później oni wyrównywali, a myśmy ciągle wychodzili na prowadzenie. Były dwie minuty do końca. 3:3. Rzut karny z 10 metrów. Strzeliłem. Piłka odbiła się od wewnętrznej części słupka przy okienku bramki, przetoczyła się po poprzeczce i siatce i wyleciała z bramki. Byłem pewien, że nie trafiłem i chwyciłem się za głowę. Patrzę, a tu wszyscy się cieszą! Nie oddaliśmy wygranej do końca, bo w bramce świetnie bronił "Gery". Zresztą wszyscy musieli wtedy zagrać na najwyższym poziomie, żeby wygrać z najlepszymi w Polsce. Na mecz przyszli „kibole” Ruchu. Jak nas wyzywali! Kiedy wracaliśmy do domu, wynik meczu ukazał się już w telegazecie. Wszystkie ekipy dzwoniły, czy to nie pomyłka. Myśleli, że nie 3:4, a 13:4. Ktoś się chyba pomylił i zapomniał przed „trójką” dopisać „jedynkę”. Ponoć tego meczu Clearex nie uwzględnia w swych statystykach… Nie mają nawet filmu z meczu, żeby nie pokazywać innym drużynom, jak można pokonać Clearex w Chorzowie. W rewanżu w hali Rekordu przegrywaliśmy z Clearexem już nawet 0:2, ale wygraliśmy 9:6! Pierwszego gola strzelił nam Krzysztof Jasiński, drugiego Andrzej Szłapa. Grał tam także wtedy m. in. Krzysztof Kuchciak, a więc najlepsi piłkarze halowi owych czasów. Zespół składał się z samych gwiazd! Były tam gigantyczne pieniądze. Zastosowaliśmy wówczas pressing i sprawiliśmy wielką niespodziankę. To były naprawdę znaczące chwile w moim życiu. Zajęliśmy w tabeli ósme miejsce, choć wygraliśmy dwukrotnie z mistrzem kraju. Mistrzostwo zdobyli wtedy piłkarze Baustalu, którzy nam dziękowali za pomoc. Umieliśmy grać z dobrymi zespołami, a nie szło nam ze słabszymi… Do przerwy 0:4 W sezonie, w którym spadliśmy do I ligi po raz drugi, prowadziliśmy 4:0 w Gliwicach z PA Novą. Jeszcze do przerwy po czterech przedłużonych rzutach karnych strzelanych "ze szpica" przez Sebastiana Wiewiórę między nogami naszego bramkarza (najpierw jednego, a potem drugiego) straciliśmy jednak cztery gole i mecz zakończył się wynikiem 4:4. A tak nam dobrze szło. Rywale nie potrafili przeprowadzić skutecznej akcji, a po naszych bezmyślnych faulach zremisowali. „Halowcy” z murawy W naszym klubie przewinęli się właściwie wszyscy najlepsi zawodnicy z dużych boisk. Oprócz wspomnianego już Grześka Więzika, grał w Rekordzie - np. Piotr Czak, który był świetny, ale jakoś trener nie widział go w drużynie... Dlatego szkoda, że nie zagrzał długo miejsca, bo był dobrym zawodnikiem. Sprawdzał się przede wszystkim w meczach ligowych, w rywalizacji krajowej, nie ze słabymi zawodnikami. Odwrotnie jak np. Jacek Czernek. Popularny Joystick jest świetny w rozgrywkach środowiskowych, gdy gra na luzie, ale spala się w walce o stawkę, np. w mistrzostwach oldbojów. Najlepiej grało mi się z zawodnikami, którzy myślą na boisku, np. z Piotrem Pawełkiem. Świetnie grało się z Robertem Dąbrowskim, gdy chciał grać i był wypoczęty. Indywidualistą był znakomitym, ale widział to, co chciał. Bardzo dobrze rozumieliśmy się także z Andrzejem Szymańskim. To zawodnicy, którzy wiedzą, na czym polega futsal i nie są jeźdźcami bez głowy. Halowa piłka to gra zespołowa. Można mieć dwóch zawodników w drużynie, którzy są wspaniali, ale jeśli nie grają zespołowo, to ekipa znajduje się w środku tabeli albo jeszcze niżej. Dopóki mieliśmy dobry skład, wszystko było dobrze i graliśmy w ekstraklasie. Wiadomo jednak, że duża piłka to jest katorga dla halówki. Nie może tak być, żeby pół drużyny grało tego samego dnia albo dzień wcześniej na dużym boisku. Organizmu człowiek nie oszuka. Nawet gdy jest przerwa pięciu godzin. Po 10 minutach już przychodzi zmęczenie, siły w nogach się traci i gra dużo gorzej niż normalnie. Przyjeżdżało się na mecz po grze na dużym boisku, wypiło red bulla i wydawało się, że są siły, ale z zewnątrz było widać, że człowiek gdzieś musiał wcześniej grać. Robert Dąbrowski przyjeżdżał z Krakowa po meczu czy turnieju, to nawet „pół gościa” nie było… Kiedy przybywał wypoczęty, potrafił zrobić wszystko, przynajmniej w swoich najlepszych czasach. Gonitwa myszy Klub początkowo miał siedzibę w Domu Ludowym w Lipniku, w którym była knajpa, a teraz jest DK w Lipniku. Organizowaliśmy imprezy okolicznościowe, choć w zimie budynek nie był ogrzewany i strasznie marzliśmy. Można było oszaleć. Zaangażowanych w działalność klubu było sporo. Już wtedy działał radny Paweł Pajor. Dobrze jednak, że klub trafił w ręce „supergościa” - Janusza Szymury, który stworzył podwaliny znaczącego klubu. Notabene pierwszy mój mecz rozegrany na dużym boisku w barwach BBTS Bielsko-Biała to było spotkanie z Budowlanymi. W bramce grał już wtedy Gery, czyli Gerard Marszałek. Pamiętam, jak obiekt dawnych Budowlanych (dziś Rekordu) wyglądał wówczas, a jak teraz. Myszy się tutaj w łaźni goniły! W porównaniu z tym rokiem to niebo i ziemia… Awansowaliśmy do ekstraklasy futsalu. Drużyna futbolu utrzymała się w IV lidze śląskiej. Juniorzy zdobyli mistrzostwo Polski w futsalu, a młodzieżowcy srebrne medale. Same sukcesy. Jak będzie? Jak widzę przyszłość futsalu w naszym klubie? Może trzeba zatrudnić szkoleniowca, który zjadł zęby na halówce? Gdy był ktoś taki jak trener Mirosław Rypel, który miał ogromną praktykę. Owszem, byli dobrzy trenerzy - jak Antoni Nieroba, Ryszard Harężlak czy Roman Miszczak, ale nikt nie dorównał Mirosławowi Rypelowi w praktyce. Owszem można coś rozrysować, wymyślić nowego, ale od razu człowiek widzi, że to nie wyjdzie. Trenerzy, którzy nawet ocierali się o wielką piłkę na dużym boisku, nie muszą sprawdzać się w hali, bo to jest całkiem inny sport. Nie wiem, jak będzie w tym sezonie, ale jeśli zabraknie wzmocnień, to po rundzie jesiennej nie zdobędziemy wielu punktów. Potrzebne będą wzmocnienia. Pewnie, że młodzież musi grać, ale jeśli wyjdzie na parkiet czterech młodych, nie poradzą sobie. To nie jest druga liga, w której walczy się cios za cios i nie ma goli. Gdy w ekstraklasie drużyna przejmie piłkę w kontrataku, to na 90 proc. strzeli gola. Między ekstraklasą a I ligą jest kolosalna różnica. Zresztą zawsze tak było. Gdy spadliśmy po raz pierwszy do II ligi, to były tylko dwie ekipy, z którymi się walczyło. Reszta to byli „chłopcy z baru”. Zupełnie bez pojęcia. Teraz weszliśmy do ekstraklasy, ale chłopców, którzy w niej grali, będziemy mieli jak na lekarstwo. Możemy się bardzo zdziwić. Inne będzie sędziowanie, inna gra, inna koncentracja. Wszystko inne. Jest bardzo ciężko awansować, ale utrzymać się w ekstraklasie jeszcze trudniej.
TP
Aby móc dodawać komentarze musisz posiadać konto:załóż konto